Coraz częściej myślę o wojnie i pokoju, ale nie w kategoriach frontów, map i zwycięstw. Bardziej w kategoriach tego, co dzieje się w nas samych jako społeczeństwie. Widzę ludzi wewnętrznie podzielonych, skłóconych, pełnych lęku i gniewu, którzy w jednej chwili potrafią się „zjednoczyć”, gdy pojawi się „wróg zewnętrzny”. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak późno.
Czy naprawdę jedyną formą jedności, jaką potrafimy stworzyć, jest jedność przeciw „komuś” lub „czemuś”? Czy nie moglibyśmy spróbować czegoś znacznie trudniejszego – zjednoczyć się przeciwko własnym lękom, uprzedzeniom, fanatyzmowi i nienawiści? Najpierw przebaczyć, potem usiąść razem i zaplanować drogę rozwoju cywilizacji, która i tak nadejdzie – po kryzysach, po wojnach, po cierpieniu. Pytanie brzmi tylko: czy cena, którą jesteśmy gotowi zapłacić, jest właściwa?
Martwię się nie tylko o ludzi. Martwię się o naturę, o zwierzęta, o planetę, która nie bierze udziału w żadnych narracjach, a zawsze płaci najwyższą cenę. Narracja, że wojna jest nieunikniona i że tylko zwycięstwo pozwoli zaprowadzić pokój, działa jak samospełniająca się przepowiednia. Ona nie zatrzymuje wojny – ona ją eskaluje. Nienawiścią nie pokonamy nienawiści. Strachem nie zbudujemy bezpieczeństwa.
I najbardziej przeraża mnie jedno: nie słyszę dziś żadnego lidera, który realnie mówi o pokoju. O tym, co mogłoby go przynieść, jak go utrzymać, jak odbudować harmonię i bezpieczeństwo. Jakby wszystkim zależało już tylko na zwycięstwie, dominacji, narracji i kontroli. Jakby nikt nie chciał wrócić do rozmowy, do biznesu, do uczciwego układu sił i nowej opowieści – bez wojny i bez permanentnego kryzysu.
A przecież to wymaga nie pokonania „wroga zewnętrznego”, lecz zmiany samego siebie.
Ja osobiście w każdym konflikcie będę wspierał tych, którzy nie mają wrogów i chcą pokoju. Bez względu na to, czy ktoś jest Żydem czy Palestyńczykiem, Rosjaninem czy Ukraińcem, Chińczykiem czy Amerykaninem. Bez względu na religię, poglądy polityczne czy ideologię. Wszędzie tam, gdzie pojawia się fanatyzm i nienawiść do drugiego człowieka, pojawia się realne zagrożenie dla nas wszystkich.
Jeśli jako ludzie nic z tym nie zrobimy, doprowadzimy do tragedii. A nasza bierność jest dziś równie groźna jak nienawiść, a czasem nawet groźniejsza. Jedno wynika z lęku, drugie z braku świadomości, niewiedzy, manipulacji i wychowania. Ale każde z nich napędza ten sam mechanizm.
Swoim przykładem możemy jednak pokazać, że potrafimy zjednoczyć się w imię pokoju, a nie wyniku wojny. To ludzie ludziom robią krzywdę, tylko że my widzimy wyłącznie krzywdę „naszych”, a nie krzywdę drugiej strony. I wtedy świat milczy albo reaguje wybiórczo. Krytykujemy jednych, a sami wspieramy ludobójstwo gdzie indziej. Usprawiedliwiamy interwencje „w obronie wartości”, „dla wyzwolenia”, „dla bezpieczeństwa”. Każda taka interwencja rodzi odpowiedź i spirala „nienawiści i niebezpieczeństwa” się kręci.
Historia pokazuje jasno: im więcej wydajemy na zbrojenia, tym bardziej wojna staje się realna. To kłamstwo, że chodzi o obronę i bezpieczeństwo. Ja czuję się bardziej zagrożony wtedy, gdy publiczne pieniądze zamiast na zdrowie, edukację, naukę, badania, infrastrukturę i rozwój idą na broń. Czasy się zmieniły. Totalna wojna to dziś koniec życia dla wszystkich. Nie da się „wygrać” z mocarstwami nuklearnymi. Broń XXI wieku jeszcze nie została użyta, bo trwa wojna o nasze umysły – o to, żebyśmy wybrali stronę.
Ja swoją stronę wybrałem dawno. Dla mnie są to: Miłość, Wolność, Pokój, współpraca, wspólny cel i radość życia. Nie chcę wojen i nie będę wspierał żadnej strony, która chce unicestwić drugą. Nigdy nie zaakceptuję usprawiedliwienia, że zło zwalcza się złem. Wtedy widzę tylko dwa oblicza tej samej przemocy i niekończącą się eskalację.
Może warto wreszcie wyciągnąć lekcję z historii. Wojny zawsze przynoszą zniszczenie, ból i smutek. Zawsze zaczynają się od narracji o zagrożeniu i nienawiści do „wroga”. Pod tym względem wszystkie strony są do siebie bliźniaczo podobne. A ci, którzy mówią o wartościach, miłości, prawdzie i pokoju, niemal zawsze są znienawidzeni przez „swoich”, bo narracja wmówiła im, że działają na rzecz wroga.
Wiemy też z historii, że wojny i kryzysy prowadzą do zmian cywilizacyjnych. Ale jedyną prawdziwą szansą na pokój jest odrzucenie starej narracji i przyjęcie nowej. Nowego planu, nowego celu dla całej cywilizacji. Zmiana siebie – zanim ktoś zmieni nas siłą albo zanim stracimy tych i/lub to co kochamy.
Dlatego pytam wprost, bez oskarżeń i bez patosu: Jaką cenę naprawdę chcecie zapłacić za pokój?







